
TEATR STU
1.
Ponieważ będzie tu mowa o studenckim teatrze i zarazem o teatrze politycznym, zacznę od przytoczenia słów Konstantego Puzyny na ten sam temat: „Wydaje mi się, że teatr polityczny to wcale nie ten teatr, który posługuje się tekstem, gdzie mowa o problemach politycznych, o polityce i politykach. Więcej, że głównym problemem teatru politycznego nie jest problem politycznej interpretacji scenicznej. Że najważniejszy jest tu problem kontaktu między sceną a widownią, spięcia, które sprawia, że widownia zaczyna się angażować politycznie w spektakl.” Słowa te pochodzą z tomu Burzliwa pogoda, który notabene w połowie poświęcony jest grupom studenckim. I tam właśnie Puzyna za teatr żywy i politycznie angażujący widza uważa przede wszystkim teatr studencki ostatnich lat.
Teatr ów dał znać o sobie po raz pierwszy z premierą W rytmie słońca na scenie Kalambura, w kwietniu 1970 roku. Spektakl ten może nie zapowiadał jeszcze odrodzenia teatrów studenckich, był wszakże próbą dobycia głosu w sprawach aktualnych. Podjął ją teatr już doświadczony, istniejący od 1959, znany choćby z głośnych przedstawień Szewców czy Futurystykonu, kierowany przez Bogusława Litwińca.
W rytmie słońca oparte zostało na pociętym i uzupełnionym innymi wierszami poemacie Urszuli Kozioł W rytmie słońca 1968. Widowisko, dość ostrożnie ogólnikowe, obracało się jeszcze wokół prawd pierwotnych i ostatecznych zarazem: mówiło o narodzinach i edukacji człowieka, jego przygodach w świecie cywilizacji i wojny, przyrodzonych skłonnościach do buntu i pracowicie wyuczanych umiejętnościach kompromisu, o bosej (to jest naturalnej) kontestacji i przyjętych do wierzenia normach postępowania, o śmietniku współczesności i o wrodzonej tendencji, by akceptować jednak to, co uczciwe. Wiersze Urszuli Kozioł niezbyt nadawały się do przekształcenia w publicystyczne oracje, dlatego spektakl Kalambura mówił o sprawach ówczesnej Polski przez skojarzenia zbyt może ogólne. Jednak poemat ów był wtedy bodaj jedynym materiałem literackim na bieżąco komentującym wydarzenia na uniwersytetach. Jednym tchem trzeba dodać, że mówiło się tam o wydarzeniach na wszystkich uniwersytetach całego świata. W tekście i w samym spektaklu nie było śladu, że rzecz dotyczy akurat Polski. Mówiło się o niepokojach, kontestacjach i frustracjach młodzieży akademickiej, dostrzegającej rozdźwięk między własnym wyidealizowanym obrazem, a miejscem, które jej wyznaczono. Przedstawienie nie zawierało żadnych aluzji ani nie wymagało specjalnego klucza. Było rzeczywiście ogólne i ogólnikowe.
Warto może przy okazji przypomnieć, jak ten sam temat realizowany był wówczas w znanych w Polsce teatrach zagranicznych. André Benedetto z Awinionu — z pozycji rewolucjonisty w rodzaju „Che” Guevary — głosił, że na wolnokonkurencyjnym rynku ideologii lewicowych i lewackich traci się czas na walkę wewnętrzną, i na niej poprzestaje, kiedy tymczasem establishment i tak „swoje robi”. Teatr Neue Bühne z Frankfurtu nad Menem nie zajmował się ideologią, lecz niemieckim bałaganem w sprawach społecznych. Wreszcie jugosłowiański Sek z Zagrzebia pokazywał walkę pokoleń, w której młodzież głównie zdobywała się nawzajem w łóżkach, myśląc, że zdobywa barykady; „rewolucja nie ma racji bez powszechnej kopulacji”.
Przypominam te spektakle, ponieważ najgłośniejsze bodaj w tamtym okresie polskie widowisko polityczne — Spadanie teatru STU — podjęło z nimi bezpośrednią i ostrą polemikę. Trzecim wreszcie przedstawieniem, poświęconym sprawom młodzieży, było Wprowadzenie do... Teatru Ósmego Dnia. Rozprawiano tam o wynaturzonym języku komunikatów, o nicości akademijnego sztafażu, o ludziach, którzy pozostali wierni zdrewniałym schematom. Opinia prasowa, skłonna do uogólnień, z miejsca przypisała osiągnięcia trzech wspomnianych teatrów — wszystkim scenom studenckim, których było wtedy ponad pięćdziesiąt. Teatr studencki utożsamiono — nie całkiem słusznie — z teatrem politycznym, w przewidywaniu, że po tych trzech pierwszych nastąpi cała fala przedstawień rozrachunkowych.
Chcę jednak uniknąć pokusy pisania o wszystkim. Chcę zatrzymać się tylko nad tym, co w teatrze studenckim jest jednorodne i konsekwentne. Dlatego posłużę się przykładami STU, Ósmego Dnia, Teatru 77 i Pleonazmusa, które ukazują różne sposoby rozumienia publicystyki w teatrze, i które — jak się zdaje — problem teatru publicystycznego w Polsce wyczerpują. Natomiast do przykładu Kalambura wracać już nie będę, bo po premierze W rytmie słońca, która otworzyła okres publicystyki, zawiesił on swoje doświadczenia i następne widowiska robił wyłącznie dla zabawy.
2.
Teatr STU — do czasu premiery Spadania eksperymentujący na literaturze najrozmaitszego rodzaju (Lagerkvist, Leśmian, Gogol, Sacher Masoch, Picasso, Okudżawa, Różewicz) — założony został w Krakowie 20 lutego 1966 przez kilku studentów tamtejszej szkoły teatralnej. Byli nieufni wobec metod pedagogicznych, śmieszył ich pseudouniwersytecki sztafaż uczelni. Perspektywa pracy w teatrze profesjonalnym wydawała im się mało ponętna. Ale do czasów premiery Spadania teatr nie miał jeszcze własnego oblicza.
Dziś teatr STU, to jedna z najlepiej zorganizowanych w Polsce grup teatralnych. Leaderem zespołu jest zawodowy aktor, Krzysztof Jasiński. Współpracują z nim przy tworzeniu scenariuszy dwaj krytycy — Krzysztof Miklaszewski i Edward Chudziński.
Premiera Spadania odbyła się w Rotterdamie podczas Międzynarodowego Seminarium Teatru Dokumentu, we wrześniu 1970. Polskie audytorium natomiast obejrzało przedstawienie po raz pierwszy na VII Łódzkich Spotkaniach Teatralnych, 20 grudnia 1970 roku. Spektaklowi przyznawano wówczas tytuł: „Najciekawszego spektaklu roku 1970”.
Scenariusz widowiska oparty został na poemacie Tadeusza Różewicza pod tym samym tytułem, jednak tekst uległ daleko idącym przekształceniom. Poemat Różewicza — i tak już zresztą pisany techniką collage’u — został pokrojony; między jego fragmenty włączono całą masę najróżniejszych innych tekstów (Baudelaire, Bryll, Ginsberg, Gorki, Mao Tse-tung, Sartre, Moczulski; wywiady z Arrabalem, z generałem Giapem i z najemnikami biafrańskimi; manifesty Chai-kina i Gattiego; fragmenty reportaży, felietonów i publicystyki z prasy polskiej, fragmenty wystąpień politycznych różnych mężów stanu z lat 1968—1970) o bardzo różnych poetykach i funkcjach. Ale poemat Różewicza stanowił jakby bazę całego widowiska.
Spadanie Różewicza jest poematem o średniości. Nie o tym, że wzlecieć nie podobna, ale o tym, że nawet przyzwoicie spadać się już nie potrafi. Owszem, spadamy, ale nie zaprząta to niczyjej uwagi, jest to spadanie powolne, trwające, „poziome”. I tam, gdzie się wreszcie kończy — tam jest dno. Skoro spada się poziomo — dno musi być stojące, pionowe — jak ściana. Na takie dno — skoro stoi — spaść nie można. Ale można je rozwalić łbem. Różewicz wszakże do bicia łbem w ścianę nie namawia, nie ma tam żadnego programu. Jest tylko konstatacja. Z poematu wynika jedynie, że spadający, zanim „spadnie” doszczętnie, żadnej próby działania podjąć nie chce albo nie umie. Spadanie rozumieć należy jako statystyczną sumę nieokreślonej liczby spadań pojedynczych, wśród których najwięcej jest spadań średnich, nieciekawych; o wiele tysięcy razy więcej, niż spadań interesujących.
Spadanie Jasińskiego było czymś w rodzaju kartoteki rozmaitych, głośnych podówczas, teatrów studenckich z zagranicy. Znano je na przykład z występów podczas II Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Studenckich we Wrocławiu w roku 1969. W spektaklu Jasińskiego zostały przetworzone, sparafrazowane. Była to sarkastyczna polemika STU z zachodnimi koncepcjami teatru politycznego. Takim teatrem jest po prostu jasne i wyraźne stawianie na scenie politycznych pytań, uwolnienie ich od frazesu — mówiło się w Spadaniu. Zagraniczne teatry, aby zwrócić uwagę audytorium na treść wypowiedzi, muszą uciekać się do drastycznych metod. STU nie musi stosować środków szokujących, uwagę widzów osiąga łatwiej, ale z kolei nie może do nich mówić po prostu. Stąd gorycz i złość. Spadanie wyjaśnia dalej, w sposób dość zagmatwany, czemu stawianie pytań wprost jest niemożliwe. Otóż dawniej (jakkolwiek nie wiadomo, jak dawno) można było ze spokojem pogrążyć się samotnie w tragedii, zrezygnować z wyjaśniania sobie mechanizmów historii czy życia. Świat bowiem nie był jeszcze tak nasycony wzajemną komunikacją; można było umierać na osobności bez obawy o to, że ktoś będzie się temu przyglądał. Teraz jest to już niemożliwe. Wszyscy są świadkami wszystkiego, nikt nie ma odwagi przyznać się do swego upadku, każdy woli zachowywać pozory.
Staczamy się zatem — mówiono w Spadaniu — nie w dół, staczamy się wzdłuż — to znaczy ratują nas pozory. Spadanie opowiedziało się przeciw pozorom. Ale spektakl, mówiący o potrzebie szczerości, dochodził do niej opłotkami. Coś w nim kipiało, był w nim głos gniewu, ale materia, o której mówił, nie dość usprawiedliwiała metodę. Teatr STU, przeświadczony o konieczności przedstawienia dalszego ciągu wypowiedzi, wprawił więc część polską Spadania w ruch. Zmieniała się ona z przedstawienia na przedstawienie, przynosiła dokumenty, które pozwalały na ciągłe aktualizacje widowiska.
„Jest to spektakl — dyskusja o sytuacji młodego pokolenia we współczesnym świecie: podzielonym ideologicznie, skłóconym politycznie, zróżnicowanym ekonomicznie i kulturalnie — piszą twórcy Spadania. Pokolenie to kształtuje swoje oblicze ideowe, postawy i dążenia w obrębie różnorodnych systemów ustrojowo-politycznych, wychowawczych i światopoglądowych, toteż jego wizerunek jest równie chaotyczny i poplątany, jak sama rzeczywistość. Nasze przedstawienie obnaża zarówno zabłąkanie młodego pokolenia Zachodu w gąszczu niekoherentnych idei, lewackich teorii i rewolucyjnej frazeologii, jak i swoistą opieszałość młodych w kształtowaniu nowej rzeczywistości (...)
Idąc za myślą Różewicza i wielokrotnie ją po swojemu uzupełniając pokazujemy, że tradycyjne modele teatralne (teatr antymieszczański Gorkiego, teatr egzystencjalny Sartre’a) i ich demaskatorskie hasła są już wypłowiałe i archaiczne, że artystowski bunt Baudelaire’a brzmi dzisiaj śmiesznie przy głosie beatnika Ginsberga, że zarówno spowiedź św. Augustyna jak i głosy »upadłych na dno« bohaterów Dostojewskiego są niczym w porównaniu ze świadectwami zbrodni współczesnego człowieka (Wietnam, Bliski Wschód), że erotyczny protest, którego linia wiedzie od Saganki do rozbieranki »rewolucyjnych« spektakli jest po prostu śmieszny i naiwny, że kreowany na idola protestu Arrabal okazuje się najzwyklejszym kabotynem, że wreszcie młodzież karmiona nie zawsze koherentnymi naukami skłonna jest raczej odegrać pod dyktando kolejną narodową szopkę, niż ujawnić własną twarz...”
Centralna kwestia spektaklu — co może i co powinno być istotą teatru politycznego — straciła swoją aktualność tego samego dnia, kiedy Spadanie otrzymało nagrodę Łódzkich Spotkań. Pominięta też została w następnym przedstawieniu z tego samego cyklu — w Senniku polskim. Spadanie grano jeszcze wiele razy w kraju i za granicą; raczej tam właśnie, niż u nas, cieszyło się powodzeniem. W Polsce — mimo ciągłych zmian w drugiej części widowiska — z wolna stawało się zabytkiem młodego teatru.
W Senniku polskim wróciła wszakże inna sprawa — tygiel ideologii, w którym gotuje się od dziesiątków, jeśli nie setek lat dusza narodowa. Ale Sennik, zgodnie z naturą podręczników tego typu, okazuje się przykładem groteski.
Zaczadzona dusza romantyczna siedzi we współczesnym czyśćcu. Wyjęto ją z połowy XIX wieku i wrzucono od razu w czasy współczesne. Anachroniczny twór nie umie radzić sobie z dzisiejszymi potrzebami, ulega nieprzyzwyciężałnym stressom, kabotynieje.
W spektaklu biorą udział trzej bohaterowie. Cechy każdego z nich są odzwierciedleniem naszych stereotypowych wyobrażeń o przymiotach „duszy polskiej”. Jeden z bohaterów, to niezdolny do czynu marzyciel. Drugi jest człowiekiem żądnym działania. Trzeci — to człowiek do działania zmuszony. Bohaterowie Sennika zmontowani zostali z Kordianów, Konradów i Jaśków, wyjętych z całej literackiej kakofonii romantycznej, ze spuścizny wieszczów i z dorobku ich współczesnych naśladowców. Wtedy, kiedy w Senniku polskim zaczynają działać prawa groteskowej dialektyki — trzy kawałki duszy zrastają się w jedną postać — postać skabotyniałego i polatującego nad sceną Chrystusa—Superstara Narodów.
Ekspozycja spektaklu: tak i tak wyglądamy, tu i tu będziemy grać. Słowo „grać” jest ważne. Sennik się gra, postacie się gra, postacie się zagrywa, i zgrywa się je do imentu.
Aktorzy montują olbrzymi stół. „Chrystus” przymierza się do drewnianej konstrukcji. Ale nie jest to krzyż. Jest to krzyżak, na którym położone zostaną potem deski stołu. Aktorzy kładą deski, „Chrystus” huśta się na drążku gimnastycznym. Aktorzy znoszą resztę rekwizytów, „Chrystus” ubiera się w portki.
Po tym wstępnym bryku z przedstawienia zaczyna się prezentacja postaci „Chrystusa”: „Jam jest posąg człowieka na posągu świata”, „ja i Ojczyzna to jedno”, „Polska Winkelriedem narodów”, „Narodowi zapisuję, co mogę”. „Chrystus” widzi się w roli romantycznego bohatera, który chciałby pociągnąć za sobą cały naród. Ale męczą go najgorsze przeczucia, ponieważ wie, że nie jest zdolny do żadnego czynu. Szydzą z niego nawet dziwki: „czyn będzie czekał za każdym rogiem ulicy”. A mimo to bohater romantyczny zmierzy się z czynem. Oto okazja. Przybiega doń żołnierz z pola bitwy pod Warszawą. „Chrystus” wydaje mu komendę: „baczność. Przedrzemy się do Anglii i tam będę waszym wodzem. A teraz śpijcie”.
Obozowisko. Prócz żołnierza spod Warszawy są tam także partyzanci. Tworzą wespół jeden legion, który oswobodzi Europę. Póki co jednak, legion śpi, a wódz medytuje, czy wybrał sobie właściwą rolę. Z tych medytacji coraz jaśniej wynika, że się na wodza nie nadaje: „To, co macie zrobić, zróbcie za mnie, ja nie mam pewności, czy dam sobie radę”. I gdy żołnierze śpią — wódz ucieka. Swoją misję zostawił prostemu żołnierzowi,
wieśniakowi, który nic z niej pojąć nie może.
Widzieliśmy do tej pory dwa charaktery — romantyka-„Chrystusa” i Jaśka. Teraz pojawia się trzeci. Ten trzeci pozbawiony jest kompleksów i wątpliwości bohatera romantycznego, jest człowiekiem żądnym czynu. Wiadomo, że między nimi nie może dojść do kompromisu, że są to postaci o sprzecznych interesach, że jedynym rozwiązaniem jest wojna. Ta wojna zaczyna się od potyczki słownej. Dyskutują dwaj wielcy bohaterowie; tłum coraz bardziej jest ogłupiony. W pierwszym planie konflikt charakterów; w drugim planie — konflikt charakterków, małych, prowincjonalnych, kalekich, Wszystko to miesza się ze sobą, zaczyna się gorzka komedia. Rozbiły się wielkie charaktery na tysiące okruchów, widać prowincjonalnych Chrystusików, przyczynkarskich Kordianków.
Ale bohater romantyczny, neurastenik i poeta, nie widzi, że już przegrał. Gdzieś zgubił się po drodze, przeoczył nauki racjonalistów, nie zabrał się z nimi, i, ni stąd ni z owad, spotyka ich: ludzi współczesnych — on: postać sprzed stu lat. Wygłasza do nich pełną pretensji prelekcję o sobie i o swoim narodzie. Odpowiada mu szyderstwo.
Spierał się ze swym adwersarzem, nie widząc, co dzieje się na drugim planie. Za jego plecami rosną tymczasem karykatury romantyków: zdegenerowani anarchiści, przywódcy chuliganów. Doszło do przemian, których nie rozumie; dlatego wraz z adwersarzem wywołuje duchy, żeby od nich się czegoś o przemianach dowiedzieć. Seans spirytystyczny, miast być chłodną relacją o ostatnich stu latach narodowej historii, staje się plątaniną obrazów z pól bitewnych, szarż, szturmów.
Kończy się seans. Nad pobojowiskiem słychać dojmującą pieśń-litanię: „Krew jest potrzebna”.
Aktorzy sprzątają pobojowisko, montują olbrzymi stół na nowo, jeszcze raz układają deski. Zaczyna się polonez; prowadzi go człowiek żądnych czynu. Prowadzi nie w pierwszej parze, jak się to kiedyś tańczyło, lecz we wszystkich parach naraz. Człowiek ten tańczy poloneza z każdym jednocześnie. Tancerze przywiązani są do niego linami, on zaś stoi w środku koła i kręci tą karuzelą coraz szybciej, szybciej...
Z tego koła wyrywa się prosty chłopak, ten sam, co kiedyś wyrwał się spod Warszawy, a po ucieczce „Chrystusa” musiał stanąć na czele legionu. Jest to człowiek zmuszony do czynu. Wtedy zmusiła go ucieczka wodza, który nie był zdolny do niczego, teraz zmusiła go postawa pierwszego tancerza, który zdolny jest do wszystkiego. I tu Sennik polski mógłby się zacząć właściwie od początku.
Swój spektakl przedstawiciele teatru tłumaczą w sposób następujący:
„Poszukiwaniom formuły współczesności towarzyszą w Polsce niemal za każdym razem spory o dziedzictwo tradycji. Opozycja postaw, zachowań, sposobów myślenia tkwi bowiem immanentnie w naszej świadomości i w naszej kulturze. Romantyczna mitologia, która zredukowała nam historię do postaci-symboli i wydarzeń-symboli, zrodziła — gdyż zrodzić musiała — niejako na zasadzie antidotum — nurt bluźnierczy. Tak więc patos i patriotyczne uniesienie wywołuje na biegunie przeciwnym ich parodystyczno-karykaturalny ekwiwalent, bohaterstwo — antybohaterszczyznę, łatwowierność i entuzjazm — sceptycyzm i abnegację. W naszym spektaklu te dwa nurty wzajemnie się przenikają i weryfikują, gdyż są to dwie strony tego samego medalu (...) Sennik polski to nie tylko wiwisekcja „duszy polskiej” — to przede wszystkim poszukiwanie nowej formuły myślowej (...). Chcąc zrozumieć dlaczego od poetyki teatru faktu (Spadanie) przeszliśmy do teatru obrazu i metafory — trzeba zrozumieć charakter przemian dokonujących się w nas i wokół nas (...). Naszym zdaniem teatr — tak jak go rozumiemy — powinien organizować myślenie i wyobraźnię swojej widowni, racjonalizować to, co przeczute zaledwie, prowokować i zaskakiwać ideologią swoich propozycji, jak i ich formą sceniczną. Odeszliśmy od polityki i ideologii w sensie dosłownym, gdyż i tak — bez naszego pośrednictwa — te dwie sfery społecznej aktywności stały się domeną polską w 1971 roku.”
Sennik polski szuka związków między przeszłością a dniem jutrzejszym, który twórcy przedstawienia z trudem próbują sobie wyobrazić, mając jako przesłankę jedynie to, co znane jest z historii i literatury. Z Sennika, który w rezultacie zdaje się jakąś repliką Wesela, nie wynika jednak żadna teza na temat przyszłości. Wynika za to teza, że stan umysłu i mentalność wielu młodych Polaków określane są przez takie same jak kiedyś przeświadczenia o wyjątkowości duszy polskiej, i ujawniają się w takich samych jak niegdyś reakcjach.
Podsumowaniem Spadania i Sennika miała być wieńcząca dzieło Katarakta, której wszakże zaniechano po jednym przedstawieniu. Wyjęto z niej kilka elementów (między innymi Odę do młodości) i włączono do trzeciej wersji Sennika.
Równocześnie z Kataraktą, (słowo to oznacza zarówno spiętrzenie jak chorobę oczu) powstawał Exodus Moczulskiego-Szwajgiera-Jasińskiego. Spadanie dotyczyło Polski lat 1960—1970, Sennik — Polski w ogóle, Exodus dotyczy świata. Jest to system uogólnień charakterystyczny dla dzisiejszego młodego teatru. W Exodusie objawiają się świadomie akcentowane podobieństwa do Komuny Richarda Schechnera i Notatek ślepca Shuji Terayamy. Ma to oznaczać, że w kręgu teatru młodego rozmawia się wspólnym językiem. Zbyteczne dodawać, że Exodus jest musicalem (ze znakomitą muzyką Krzysztofa Szwajgiera).
Mimo braku bezpośrednich związków Exodusu z dwoma poprzednimi spektaklami wszystkie trzy trzeba traktować jako elementy jednolitej, pokoleniowej wypowiedzi.
Spadanie i Sennik składały się z tez przeciwważonych przez groteskowe antytezy. W Exodusie światy te brutalnie rozdzielono i jeden z nich został za drzwiami teatru. Exodus jest rytualnym misterium.
Cztery postacie zajmują się poznawaniem świata prawd pierwotnych i ostatecznych, świata, gdzie nie może być maski, obłudy i nieszczęścia. Pierwszą z nich jest Anioł, który wie, że takiego świata nie ma, choć kiedyś, jako Ikar, wierzył, że jest inaczej. Drugą — Człowiek ze świata bez złudzeń, który żadnej alternatywy nie przyjmie do wiadomości, ponieważ zna porządek, konieczność i materialną Istotę Rzeczy. Trzecią i Czwartą — Chłopcy i Dziewczęta, którzy wierzą jedynie w świat prawdy, szczerości i szczęścia.
Wchodzimy przez pomieszczenie, w którym płonie ogień. Po widowni snuje się postać ze skrzydłami. Na środku widać studzienkę. Po jednej stronie olbrzymie drzwi, jak w katedrze, po drugiej — muzyczne instrumentarium.
Exodus zaczyna się w ciemnościach od songu i litanii. Kiedy światło pozwala rozróżnić postacie, widzimy Anioła i tłum, który przyszedł obejrzeć przedsionek raju. Jest pośród nich zmaltretowany Chłopiec i skatowana Dziewczyna.
Ludzie z tłumu przyszli porozmawiać i dziwią się, kiedy Anioł mówi, że „tu nikogo nie ma”. Sądzą, że Anioł skłamał.
Wśród przybyszów jedynie Człowiek znający Istotę Rzeczy wie, że Anioł powiedział prawdę. Drwiąc z naiwności przybyszów Człowiek podpala Aniołowi skrzydła.
Dziewczyna, którą wtaszczono na noszach i którą szarpano, rodzi się na nowo, wstaje naga, czysta, niepokalana. Anioł każe Chłopcu iść za nią. Między Dziewczynę i Chłopca spada papierowa kurtyna, którą Człowiek od Istoty Rzeczy podpala w taki sposób, że widać w płachcie papieru olbrzymią płonącą waginę. Chłopiec przechodzi przez tę bramę z ognia, a po zaślubinach wraca do studni z wodą, przemywa oczy sobie, jej i innym. Słychać śpiew: „módlmy się do siebie, jeżeli nie można inaczej, by słowo, chleb, woda, sól znaczyło chleb, woda, sól”. Chłopiec mówi: „widzę was, jak powoli podnosicie się z kolan, jak stoicie na placu i zdejmujecie sobie maski z twarzy”. Potem zwraca się do Dziewczyny: „oto jesteś moją matką, przyjmuję twój ból”. Dziewczyna odpowiada: „tylko ślicznie o mnie mów".
Wokół studni z wodą tworzy się krąg śpiewających aktorów i widzów. Śpiewają o ogniu, który płonie po to, „by nikt się nie palił”. Potem podpalają źródło.
Misterium dobiegło końca. Idą za Aniołem, który wiodąc ich w kierunku drzwi mówi, że nie obiecywał i nie obiecuje im niczego.
Zostawiają za sobą niszczycielski i oczyszczający ogień, źródło wszechrzeczy — wodę, tęsknotę za słowami prawdziwymi, miejsce, w którym odrodzili się, a odrodziwszy — poślubili nawzajem i poczęli nowe życie; miejsce, gdzie przemyli oczy i zespolili się w śpiewie pełnym najprostszych wyznań.
Wracają z Aniołem tam, skąd chcieli uciec, i śpiewają z nim razem: „strzałą poranną powietrza dotknij nas, otwórz nam serca”. Przez drzwi do zwykłego świata wracają, idąc za aktorami, widzowie.
[ © 2008 INSTYTUT TEATRALNY IM. ZBIGNIEWA RASZEWSKIEGO [ projekt strony: mg85 i tokyo | ![]() |