TEATR PLEONAZMUS
Pleonazmus jest o rok młodszy od Teatru 77. Także debiutował na „Starcie”, tyle, że rok później; także uzyskał wówczas pierwszą nagrodę (ex aequo z zespołem Humbug z Gdańska, o którym dziś już nic nie słychać). Pleonazmus założony został przez studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego w listopadzie 1970, a więc już po premierach W rytmie słońca, Spadania i Wprowadzenia do...
„Właściwie wszystkim tu wszystko wolno i – wyznają założyciele teatru – i wszystko może się zdarzyć. Ta żywiołowość sprawia, że każdy czuje się pewnie i swobodnie, na gorąco mówi, co myśli, włącza własne pomysły bez kompleksów i zahamowań. (...) Już podczas pierwszych prób wytworzyła się między nami atmosfera absolutnego równouprawnienia, która doprowadziła do współodpowiedzialności. Zarówno aktorskie jak i reżyserskie propozycje wychodziły w prawie równej mierze od każdego z nas”[1].
Pierwszym spektaklem była realizacja miniatur dramaturgicznych Mirona Białoszewskiego, grywanych kiedyś w jego własnym, prywatnym teatrze w mieszkaniu poety przy ulicy Tarczyńskiej w Warszawie. Pleonazmus zatytułował je wspólnie Teatr pana Białoszewskiego. Debiut ten oceniony został zgodnie jako odosobniona wówczas próba, w której nie szło o drastyczne stawianie problemu, lecz o rzetelność i naukę podstawowych elementów teatru. Rzecz jasna, studia takie można by właściwie rozpoczynać od dowolnego materiału literackiego. Ale Białoszewski nie był wyborem przypadkowym. Mówią o tym członkowie zespołu: „Najpierw jest dużo gestów, słów, rekwizytów. Dźwięki przylepiają się do sprzętów, odpadają, próbują przetransponować się w ruch dłoni... Wszystko jest bezsensowne i bzdurne. Wszystko rozsypie się natychmiast, gdy nazwiesz poszczególne elementy: stół, ręka, szmata. Ale pewnego dnia spostrzegasz nagle, że stół, krzesło, garnek, i twoje nogi, i twój głos zaczynają podlegać jakiemuś nowemu, wspólnemu rytmowi, że nie ma już ani stołu, ani szmaty, że nawet twój głos nie jest już twoim głosem. (...) Białoszewski nauczył nas stwarzać przy pomocy słów, sylab, nawet głosek, nową, oryginalną rzeczywistość sceniczną, wywoływać stany psychiczne i sytuacje daleko odbiegające od codziennego znaczenia wyrazów”[2].
Dzięki Białoszewskiemu odkryli materiał literacki, który w możliwie doskonały sposób pozwalał sprawdzić ich własne podejrzenia. I z kolei zapragnęli zweryfikować słuszność swoich wniosków. Czy to, co zbudowali na tekstach, jest w istocie teatrem? Odpowiedzi szukali w następnym przedstawieniu, zrealizowanym według esejów Konstantego Puzyny i Ludwika Flaszena. Spektakl nazywał się To, co teatralne; dziś uważają owo przedsięwzięcie za chybione, nie oznacza to jednak, że zamierzonej weryfikacji nie udało się dokonać. Następny spektakl stanowił bowiem kontynuację doświadczeń, które porzucił nawet sam Białoszewski.
Napisali wspólnie „dramat-gramat”[3] – Szłość samojedną, w czasie prób, na których od razu przedstawienie budowano. Spektakl ten, ex aequo z Pasją Teatru 77, otrzymał w 1972 roku I nagrodę na IX Łódzkich Spotkaniach Teatralnych.
W Szłości samojednej opowiada się metaforyczną historyjkę metodą zabaw językowych, zaczerpniętych właśnie z Białoszewskiego. „Bohaterem” Szłości jest należące do podstawowego dykcjonarza polityków, publicystów, planistów i futurologów słowo: „iść”. Ale zapis scenariusza nabiera odcienia wyrafinowanej groteski; powiastka o marszu – będąca jako temat w teatrze zleżałym rupieciem – staje się w tym wypadku możliwa do przyjęcia.
Język – kolokwialny i spowszedniały – zdrętwiał. Nie słyszymy go, słyszymy jedynie informacje, które przynosi. Godzinami trzeba by wsłuchiwać się w pospolite słowa, żeby dostrzec ich niezwykłość. W teatrze nie ma na to czasu. Ale istnieje inny sposób. Wystarczy słowo wymyślnie okaleczyć: wtedy dostrzeżemy jego osobliwą muzykę i pełnię.
Słowne: „iść” w spektaklu odpowiada postaci Dziewczyny, która przyszła. Przyszła Dziewczyna i mówi, że przyszła. Mówi to, idąc w kierunku grupy ludzi, którzy – skłębieni, siedząc sobie na plecach i głowach, chodząc na rękach i nogach – tworzą anonimową i zrosła w całość wielogłową magmę. Magma pyta: po co i do kogo przyszła, co zaszło, że przyszła, ile przeszła i po co, bo przecież nie przychodzi się tak sobie, więc na pewno ktoś ją tu nasłał. Magma proponuje Dziewczynie wspólny marsz, zmusza ją do niego i w dodatku każe jej iść na czele, prowadzić. Maszerują tedy wspólnie, ona pod przymusem z przodu, jak skazaniec, magma za nią. Idą tak, po kole, dłuższy czas. W końcu magma zaczyna się niepokoić, że tyle czasu idą i celu nie widać. Winna jest dziewczyna, bo przecież to ona prowadzi; zaczynają się więc oskarżenia, które kończą się egzekucją: magma miażdży Dziewczynę, tratuje ją w marszu, a później niesie jej zwłoki na jakiś nieokreślony cmentarz. Potrzebny jest teraz następny przywódca. Wielogłowa, monotematyczna, ględząca wciąż o marszu magma, ledwie zadeptała jedną Dziewczynę, już w sobie odnajduje następną, której wmawia, że też przyszła, oddziela ją od siebie, rodzi, wypycha naprzód i maszeruje za nią. Zaś czas, kiedy się ją zadepcze, sam przyjdzie.
Figle językowe ze słowem „iść” nie kończą się na gramatyce. Kiedy zabraknie odmian koniugacyjnych, można uciec się do fonetyki. Sepleniący i jąkała, których w scenariusza nie ma, pojawiają się dopiero w inscenizacji.
Zajmowanie się filozofią tej anegdotki w oderwaniu od spektaklu jest nonsensem, bo wiadomo, że idzie tu o doświadczenie, na gruncie teatru studenckiego odkrywcze, w którym sprawdza się siłę słowa działającego „w pojedynkę”. Anegdota jest rusztowaniem i pełni funkcje czysto formalne. Nie ma sensu interpretować jej jako eksplikacji historiozoficznych poglądów zespołu. Spektakl miał zupełnie inne zadanie do wypełnienia. Był dowodem, że w teatrze studenckim, nawet w dziejach najbardziej sprzyjającej publicystyce scenicznej, zdarzają się także eksperymenty pozapolityczne.
Szłość samojedna szybko doczekała się repliki — wypowiedzi dojrzalszej, doroślejszej. Zatytułowali ją Straż pożarna by nie zmogła jedna, druga, trzecia…[4] Na X Łódzkich Spotkaniach Teatralnych Straż... uznano za Najciekawsze Przedstawienie 1973 roku[5]. Autorzy tak oto komentują sens spektaklu:
„W życiu grup ludzkich, mniejszych czy większych zbiorowisk, społeczności, państw, narodów – od czasu do czasu następują okresy «wyjałowienia». Czas « wyjałowienia» - to czas straconych myśli, doznań, uczuć i działań.
Straconych, bo niewydarzonych, pokracznych, skarlałych i w ułomności swej odczłowieczonych, to znaczy źle świadczących o naturze i istocie człowieczeństwa, które, jak się wydaje, nie w czasach wyjałowienia ale raczej w czasach kreacji istnieć powinno.
Straż pożarna by nie zmogła jedna, druga, trzecia... Tytuł oznaczać ma, że postawy ludzkie i mechanizmy społeczne przedstawione w spektaklu – to odradzający się wciąż żywioł, którego nie sposób pokonać nawet wtedy, gdy walczy się z nim”[6].
Wstęp ten jest trochę niepotrzebny, odwraca bowiem uwagę od konkretnych znaczeń spektaklu, uparcie potwierdza, że wykształcony na Białoszewskim Pleonazmus robi wciąż spektakl w miejscu „osobnym”: na temat „osobnych” spraw. Wstęp dowodzić ma, że widowisko dotyczy pewnej ogólnej, hipotetycznej konstrukcji społecznej, pewnej struktury na tyle pojemnej, że mieszczą się w niej wszelkie rzeczywistości naraz, wszystkie do niej pasują, i o żadną konkretnie nie idzie. Autorzy robią w tym tekście także mimowolne żarty z „niewydarzonych, pokracznych, skarlałych i w ułomności swej odczłowieczonych myśli, doznań, uczuć i działań”, jakby w istocie myśli, doznania, uczucia i działania „wydarzone, zgrabne, rosłe i w harmonii swej uczłowieczone” mogły być w czymkolwiek lepsze od pierwszych. Pamiętać wszakże trzeba, iż Pleonazmus jest teatrem, gdzie urządza się osobliwego rodzaju żarty: Szłość samojedna kaleczy, (więc czyni ułomnymi) słowa po to, by zagrały całą pełnią; tymczasem we wstępie do Straży pożarnej... – wyśmiewa się przecież takie zabiegi. Sam spektakl Straży… niczym istotnym się od poprzedniego nie różni. Taż sama magma ględzi wciąż o tej samej sprawie, taki sam schemat ronda rządzi obydwu przedstawieniami, i tu i tam idea rodzi się, upowszechnia, karleje, mutuje, rozdziela, łączy ponownie, zamiera, odradza się, jest niszczona i jest wskrzeszana. Jednym słowem, robi się z nią i tu i tam, co się tylko da.
Zapisany w programie plan spektaklu stanowi sam przez się niezależny od scenariusza utwór literacki, powstały już post factum, jako zespołowy komentarz do spektaklu. Jest więc czymś, czego w teatrze nie spotyka się zbyt często. Ten własny zapis przedstawienia składa się z trzech równoległych planów. Na pierwszym notuje się za pomocą wywoławczego hasła ideę poszczególnej sekwencji (sekwencji łącznie jest 37). Na drugim podaje się interpretację działań scenicznych, które ideę mają przedstawić. Na trzecim cytuje się fragmenty tekstu, który wypowiadany jest na scenie. Wybierzmy na przykład sekwencję szesnastą. Odpowiada ona hasłu: „szkoła idei”. Komentarz wyjaśnia, że przedstawiana przez aktorów ludzie „postanawiają szukać straconej idei, udają się w tym celu do szkoły”. Mówią w tym czasie tekst: „trza by wypatrzyć jakiś pożar, no i co, no i podebrać ognia trochę”. Obraz ten nie ma jakiegoś uprzywilejowanego w spektaklu miejsca, takich obrazów jest tam jeszcze 36.
Jak i w Szłości... niebezpiecznie jest tu przypatrywać się zbyt uważnie anegdocie spektaklu i nadawać jej jakieś szczególne znaczenie. Mówi ona w istocie o rzeczy banalnej, o szamotaninie ludzi, którzy nie mają „idei”, szukają jej, gubią potem, wybierają bez rozeznania jakąś inną, przyzwyczajają się do niej, tracą do niej zaufanie i znów szukają. Są to ludzie, którzy uczą się idei i obgadują ją w kawiarniany sposób, którzy boleją po stracie tego, kto ich prowadził, lecz boleją w gruncie rzeczy nieszczerze. W spektaklu nie mówi się o pojedynczych ludziach, lecz o tłumie, o zbiorowości; ci, którzy się tam pojawiają, są duchami przywoływanymi w rozmowach. Trudno mówić o indywidualnym aktorstwie, gra dziesięciu wykonawców w jednakowych garniturach. Rekwizytem jest świeczka – jako ogarek, kaganek, światełko „idei”.
Wszystko to dzieje się w czasach dziwacznych, określonych we wstępie do programu jako czas „wyjałowienia”. Ten czas wyjałowienia opisany jest za pomocą logicznego błędu; z zacytowanego tu fragmentu, który zaczyna się od słów „W życiu grup ludzkich...”, wynika nonsens. Czytamy tam mianowicie, że w życiu owych grup od czasu do czasu następują okresy „wyjałowienia”, że – jak wyjaśnia się dalej – jest to czas straconych, bo niewydarzonych, odczłowieczonych myśli i działań. Dalej pisze się, że to czas kreacji raczej, niż czas wyjałowienia, ma prawo do niewydarzonych myśli i działań. Zatem i czas kreacji, i czas wyjałowienia opisać można za pomocą takich samych kalekich myśli i działań: nie różnią się one od siebie niczym. Tymczasem w tym samym miejscu twierdzi się, że różnica między nimi istnieje, bo czas „wyjałowienia”, to czas kalekich myśli i działań, a czas twórczy, to czas... kalekich myśli i działań. Tekst wykoleja się w nonsens.
Nie ma w tym nic dziwnego, bo Pleonazmus przejęty jest od samego początku ideą Białoszewskiego („w przeobrażeniach słów, w łamaniach gramatyki zawiera się skrót rozgrywającego się dramatu”). Bardzo łatwo jest uogólnić ten pogląd, dotyczący w istocie poezji. Skoro bowiem łamać można gramatykę, to czemu by nie spróbować tego i z logiką?
Zarówno w Szłości samojednej jak i Straży pożarnej... widać elementy dość tradycyjnego teatru politycznego – to jest takiego, który przemawia aluzjami i dowcipami, korzystając z fabuły, która również może być aluzją i dowcipem. Istnieje wiele doktryn na temat teatru politycznego; osobiście chciałbym trzymać się nadal tej, która głosi, że spektakl staje się polityczny – choćby z polityką z pozoru nie miał nic wspólnego – jeśli działa tak, że widownia angażuje się politycznie w miarę rozwoju akcji. Z tego punktu widzenia Pleonazmus oczywiście nigdy teatrem politycznym nie był. Jego spektakle nadają się do oglądania, do oceniania – ale audytorium nie może w nim uczestniczyć, jak uczestniczy na przykład w spektaklach Teatru 77. (Rzecz jasna, nie idzie tu o uczestnictwo fizyczne, o bezpośredni udział w grze.)
Jeden z członków zespołu, pełniący w tej niezwykle demokratycznej grupie funkcję kierownika – Ryszard Major – potwierdza, jak się zdaje, słuszność tej obserwacji: „Kiedy określone siły społeczno-polityczne wykształciły po raz pierwszy w historii pojęcie kategorii teatru politycznego, mam tu na myśli Meyerholda, Piscatora czy Reinhardta, to wtedy rzeczywiście teatr był obowiązkiem artystycznym i politycznym (...) Chciałbym, aby to, co przedtem nazywało się obowiązkiem, nazywać teraz radością z faktu, że możemy w warunkach, jakie są nam dane, zajmować się teatrem. I trzeba by zmienić semantykę tego określenia i to, co dotychczas nazywamy jeszcze naszym obowiązkiem społecznym, intelektualnym, artystycznym — nazwać po prostu manifestacją swojej radości”[7].
Ostatnie przedstawienie Teatru Pleonazmus nosi tytuł Wybrane sceny z najnowszej naszej dekadencji.
Zgrzytają te dwie – zestawione może przypadkiem obok siebie – informacje. Niewykluczone jednak, że jest to zgrzyt pozorny. Możliwe jest jedno z dwojga. Można założyć, że Pleonazmus traktuje prawdę i szczerość tak jak Teatr Ósmego Dnia w Jednym tchem, Siódemki w Kole czy tryptyku lub STU w Exodusie, to znaczy – że prawda prywatna członków zespołu zostaje podniesiona do rangi prawdy spektaklu. Jeśli jednak przedstawiona tu interpretacja poprzednich przedstawień jest słuszna[8], należałoby raczej przyjąć, że dzieje się odwrotnie: prawda spektaklu jest prawdą prywatną członków zespołu.
Opis nowego przedstawienia wniósłby niewiele, jest ono konsekwentnym rozwinięciem poprzednich doświadczeń. Ważny natomiast wydaje się opublikowany w programie komentarz zespołu, z którego niech mi wolno będzie zacytować obszerny fragment:
„O czym jest nasze przedstawienie? Nasze przedstawienie jest o dekadencji. O jakiej dekadencji mówi nasze przedstawienie? Nasze przedstawienie mówi o naszej dekadencji. Dlaczego przedstawienie mówi o dekadencji? Przedstawienie mówi o dekadencji, bo zauważyliśmy, że jesteśmy dekadentami. Kto zauważył, że jesteśmy dekadentami? My zauważyliśmy, że jesteśmy dekadentami. Kiedy zauważyliśmy, że jesteśmy dekadentami? Zauważyliśmy, że jesteśmy dekadentami dzisiaj. Co było naszą ideą? Naszą ideą było mówić do ludzi w sposób piękny i mądry. Dlaczego myślimy, że idea pięknego i mądrego mówienia podlega dekadencji? Podlega dekadencji, ponieważ szacunek i wdzięczność ludzi zyskuje się innymi sposobami. Jakimi sposobami zyskuje się wdzięczność i szacunek ludzi? Wdzięczność i szacunek ludzi zyskuje się pracą, która przynosi konkretne i namacalne korzyści. Co to są konkretne i namacalne korzyści? Konkretne i namacalne korzyści, są to rzeczy umożliwiające ludziom życie. Jakie rzeczy ułatwiają ludziom życie? Ludziom ułatwiają życie pieniądze. Czy możemy ludziom rozdawać pieniądze? Nie możemy ludziom rozdawać pieniędzy. Dlaczego nie możemy ludziom rozdawać pieniędzy? Dlatego nie możemy rozdawać ludziom pieniędzy, bo ich nie mamy. (...) Czy martwi nas to, że ludzie powiedzieli nam o tym, że nade wszystko wolą pieniądze? Martwi nas to i smuci, ponieważ właśnie, to co powiedzieli nam ludzie, jest przyczyną naszej dekadencji. Kto jest zatem winien za naszą dekadencję? Za naszą dekadencję ponoszą winę ludzie. A kto jest odpowiedzialny za naszą dekadencję? Za naszą dekadancję odpowiedzialnymi jesteśmy my. Dlaczego inni są winni, a inni ponoszą odpowiedzialność? Inni są winni, a ponoszą odpowiedzialność inni, za sprawą istnienia dużej ilości ról społecznych. Czy nadużyliśmy kompetencji związanych z naszą rolą i nie sprostaliśmy naszym obowiązkom? Nadużyliśmy naszych kompetencji i nie sprostaliśmy naszym obowiązkom z powodu rozminięcia się naszych wysiłków i usiłowań z nadziejami i oczekiwaniami ludzi. Czy myślimy naprawić nasze błędy? Nie myślimy naprawiać naszych błędów, bo nie mamy na to czasu”.
Chciałbym wrócić teraz do relacji między prawdą spektaklu a prawdą członków zespołu. Jeśli słuszny jest wariant drugi: że spektakl sobie, a członkowie zespołu sobie – to Pleonazmus jest grupą wspaniałych fachmanów, których na scenie czeka atrakcyjna przyszłość. Jeśli natomiast prawda prywatna członków zespołu jest prawdą spektaklu, zaś Pleonazmus myśli tak samo, jak inne teatry studenckie, to albo trzeba uznać, że przedstawiona tutaj interpretacja poprzednich spektakli, sugerująca ich apolityczność, była wadliwa, albo też należy przypuścić, że interpretacja była prawidłowa, ale Pleonazmus zmienił się w trakcie realizacji ostatniego spektaklu.
Jeśli zaś prawdą są obydwa wskazane tu człony alternatywy, to Pleonazmus – jako grupa twórców teatru – zostanie zapewne rozwiązany przez nich samych. Akt ten byłby konsekwencją wniosków, wyciągniętych w Wybranych scenach,.. Zapowiedź tej decyzji można zresztą znaleźć w dołączonej do programu deklaracji:
„Dlaczego nie aprobujemy zachowania ludzi? Zachowania ludzi nie aprobujemy z powodów ideowych. O jakich konkretnych powodach myślimy? Myślimy o powodach, dla których ludzie powinni być bardziej ideowi niż konsumpcyjni. Czy daliśmy wyraz swojej dezaprobaty? Daliśmy potok wyrazów dezaprobaty. Co mianowicie jest powiedziane w naszej dezaprobacie? W naszej dezaprobacie powiedziane jest, że nie będziemy więcej ani rozmawiać, ani dyskutować z ludźmi, bo nie mamy sobie wspólnie nic do powiedzenia.”
[1] Maria Baster w programie Straży pożarnej…
[2] Tamże.
[3] „Gramatami" nazywa Białoszewski część swoich utworów.
[4] Tekst druk. w Próbach zapisu, „Dialog” nr 9/1974. Por. także Kronika, „Dialog” nr 3/1974, s. 165.
[5] Z I nagrodą ŁST łączy się zwykle symboliczny suplement w postaci tytułu „Najciekawszego Przedstawienia Roku”.
[6] Z programu.
[7] Głos w dyskusji o studenckim teatrze politycznym (klub Sigma, Warszawa, 18 listopada 1971); maszynopis
[8] Autor niniejszego artykułu czuje się w obowiązku wyjaśnić, że Ryszard Major nie podziela przedstawionych tu poglądów
[ © 2008 INSTYTUT TEATRALNY IM. ZBIGNIEWA RASZEWSKIEGO [ projekt strony: mg85 i tokyo |