Archiwum Teatrów Studenckich

Tadeusz Nyczek: Rysiek

Znów będzie o śmierci, redakcja się wścieknie. Ale co robić, przyjaciele częściej zaczy­nają ubywać niż przychodzić nowi, czas kawałkami odpada od pnia życia i nic już nie będzie jak było. Umarł, na początku września, Rysiek, Ryszard Major.

Przyjaciel? Chyba nie, nie dosłownie. Zbyt mało mieliśmy czasu na prawdziwe za­dzierzgnięcie się przyjaźni. Ledwie kilka lat, gdzieś tak między 1971 a 1976, to wszystko. Potem widzieliśmy się raz a może dwa. Bodaj w 2001 zadzwonił do mnie nagle, z Gorzo­wa, gdzie dyrektorował, z propozycją wystawienia „Naszego człowieka”, starej sztuki Ostrowskiego znanej u nas pod innymi tytułami, którą kiedyś na nowo przetłumaczyłem dla Walerki Fokina szukającego czegoś rosyjskiego do wystawienia w Polsce. Nic wtedy z tamtego Ryśkowego projektu nie wyszło, rozbiło się podobno o pieniądze. Ktoś miał tę premierę sfinansować i nie sfinansował, mniejsza z tym.

Nie wiedziałem, że był taki chory. Jedyne zdjęcie, jakie po śmierci Ryśka krążyło w In­ternecie, było okropne. Nie poznałbym go. Dotąd na dźwięk nazwiska Major moja pamięć natychmiast wywoływała obrazek: chudy chłopak o jasnych włosach i długich wiszących wąsach, lekko pochylona sylwetka, w ręce nieodłączny papieros. Nerwus absolutny. Pod­czas prób w teatrze nie mógł usiedzieć w miejscu, gadał, przemierzając salę wte i wewte jak więzień, od ściany do ściany. Teraz z ekranu komputera patrzyła na mnie napuchła starcza twarz, spod absurdalnej włóczkowej czapeczki prześwitywała kompletna łysina. No tak. Nawet nie muszę pytać, na co umarł. Miał dopiero sześćdziesiąt dwa lata. Gów­niarz (jak każdy młodszy ode mnie, choćby nawet o tak niewiele).

Miałem go za rzadki fenomen teatralny, jeden z największych powojennych talentów reżyserskich. Tym, którzy nie mieli i nie mają pojęcia, kto zacz Major, a jest ich legion, bo Rysiek dawno zszedł z medialnej wokandy i pies z kulawą nogą, poza lokalnymi recen­zentami, nie zwracał uwagi na jego roboty sceniczne, taka deklaracja może się zdawać wyskokiem idioty. Otóż był po prostu obdarzony absolutnym słuchem teatralnym i nieprawdopodobną wyobraźnią reżyserską. Polonistów, a był polonistą, nim się zabrał za teatr, zwykło się posądzać, zazwyczaj słusznie, o wyobraźnię linearną, podążającą za logicznym tokiem zdania, podczas gdy teatr wymaga myślenia obrazowo-przestrzennego i czułości na nienazywalne emocje. On myślenie właśnie teatralne miał we krwi.

Kiedy pod koniec 1970 roku, dwudziestodwuletni, założył w Krakowie z kilkorgiem koleżków Teatr Pleonazmus, nikt, oni też, nie przewidywał, że to będzie rewelacja na miarę największych osiągnięć powojennego polskiego teatru. Teatrzyk studencki... Kto by to traktował poważnie... W dodatku nawet nie polityczny, nie kontestatorski, co wtedy było w modzie. Teatr doskonale artystyczny, co było niemal wyzwaniem, bo wówczas mniej sztuka się liczyła, bardziej głębinowy krzyk buntu.

Ten paroosobowy teatrzyk obywał się praktycznie bez scenografii, specjalnej muzyki, świateł i catej reszty oprzyrządowania scenicznego; starczał im aktor będący budulcem i dziełem jednocześnie. Ciała aktorów, żywa, ruchliwa, plastyczna masa, niezwykły orga­nizm zbiorowy przekształcający się na naszych oczach z tramwaju w wóz strażacki, tabun koni, mównicę albo kondukt żałobny, to by! jeden wielki popis teatralności w stanie czy­stym. A jednocześnie wszystko to wychodziło ze słowa i do stówa wracało. Słowa-sensu i słowa-dźwięku, słowa dziwiącego się sobie, zachwyconego sobą, także słowa zmaltreto­wanego, bezradnego.

Zaczynali oczywiście od Białoszewskiego. Ale najważniejsze swoje spektakle napisali sami, dziwnym językiem, pół poetyckim, pół dramatycznym, ruchliwym i błyskotliwym jak oni sami na scenie. Pleonazmus istniał sześć lat i dał sześć premier, po czym na wła­sną prośbę się rozwiązał. Ostatni spektakl, z 1975, nazywał się „Delirium tremens” i był straszną, czarną mszą za przegraną Polskę, przegrane ideały i nadzieje. A był to czas, przypominam dzieciom wychowanym na filmach Barei, kiedy dobry wujek Gierek łudził rodaków kolorowym telewizorem i maluchem, coca-colą i Trasą Łazienkowską, Zamkiem Królewskim i domkami jednorodzinnymi, czyli samym socjalistycznym szczęściem. Kiedy po roku dogasała eksploatacja „Delirium...”, było już po Ursusie i Radomiu i zaczynało się to, co wcześniej przewidzieli – szybki zgon nadziei na sensowne życie.

O Pleonazmusie napisałem swoją pierwszą książkę i to był nasz wspólny z Ryśkiem debiut, jego teatr i moja o nim książka.

Kiedy Pleonazmus kończył swój krótki i świetny żywot, Rysiek kończył reżyserię w war­szawskiej PWST i zabierał się do roboty na szerszej niwie. Nie widziałem większości jego późniejszych, „zawodowych” premier, najwyżej jakieś krakowskie, warszawskie. Jeszcze razem popracowaliśmy w Opolu; w 1976 wyreżyserował moją adaptację „Opowieści kanterberyjskich” Chaucera. Długie lata wspominano ten spektakl i niezwykłe pomysły Ryśka, na czele z posadzeniem widzów na obrotówce i kręceniem nimi za akcją. Potem pojechał na Wybrzeże, później do Szczecina, Gorzowa, z powrotem do Szczecina, trochę daleko od naszego Krakowa. Dyrektorował, reżyserował. Pił niestety, czym zaraził go jego gdański mentor, słynny Stulek Hebanowski. Miewał z tym większe i mniejsze kłopoty, nie on jeden zresztą.

Nie zrobił wielkiej kariery, choć miewał udane albo nawet bardzo udane spektakle. Tak jak nie zrobili wielkiej kariery w teatrze zawodowym jego koledzy z ówczesnego ruchu studencko-alternatywnego, Andrzej Rozhin, Lech Raczak, Krzysztof Babicki, Jacek Schoen. Bywali (albo nadal są) dyrektorami, miewali (i nadal miewają) doraźne sukcesy, a jed­nak... Tak jakby ich błyskotliwy sukces w ruchu niezależnym, przecież jawnie opozycyj­nym wobec sceny repertuarowej, nie umiał łatwo i prosto przełożyć się na równą skuteczność w zawodowej robocie.

Inna rzecz, że ówczesne podziały między rodzajami teatrów były ogromne, wza­jemna nieufność znaczna, i wcale nie było tak łatwo przeskoczyć z jednego brzegu na drugi. Dzisiejsi młodzi buntownicy nie muszą już szukać teatralnych enklaw, żeby wykrzyczeć swoje j’accuse! Robią to spokojnie niemal wszędzie, gdzie zechcą, mając do dyspozycji dowolne teatry dramatyczne, polskie, narodowe, współczesne.

A Rysiek, mimo ponadprzeciętnych czasem wyczynów, ugrzązł i nigdy nie przeskoczył swojej olśniewającej młodości.

 

["Dialog" 2011 nr 2]

[ © 2008 INSTYTUT TEATRALNY IM. ZBIGNIEWA RASZEWSKIEGO

[ projekt strony: mg85 i tokyo