1.
Piszę te słowa w momencie, gdy już prawie nikt nie wierzy w teatr studencki. Nie jestem nawet pewien, czy prawdziwie wierzą weń debiutanci, więc ci, którzy dopiero dotykają teatru, powoli smakują jego uroki, odkrywają jego trudy i kłopoty. Choć nie, ci muszą wierzyć, bo przecież tylko z głębokiej wiary w przedmiot swego działania może narodzić się dzieło wielkie. Tu znów odezwie się sceptyk: ale tych wielkich dzieł stworzonych przez najmłodszych jakoś nie widać... No dobrze, odpowiadam, a czy wszyscy bohaterowie niniejszej książki (»Pełnym głosem« - przyp. AK), reżyserzy i autorzy, aktorzy i kompozytorzy, twórcy wielkich przedstawień, debiutowali z miejsca dziełami najwyższego lotu? Jasiński, Raczak, Litwiniec, Hejduk? Żaden z ich największych spektakli nie był chronologicznie ani pierwszy, ani niekiedy drugi czy trzeci z kolei. A przecież coś się rodzi także wśród najmłodszych, debiutantów z lat 1973, 1974, 1975... Powstają teatry może jeszcze nieporadne myślowo i artystycznie, ale z zalążkami indywidualnego stylu, indywidualnego sądu o świecie, próbujące nowych dróg twórczych, odmiennych od tych, które stały się udziałem starszych kolegów.
Więc jest kryzys czy nie ma? Warto wierzyć w siłę młodego teatru, warto inwestować weń emocje, warto zastanawiać się nad losami tego szczególnego przypadku narodowej kultury? Czy wystarczy stwierdzenie, że „młodzi nie są już w stanie nic oryginalnego wymyślić”, że powtarzają oklepane chwyty, naśladują sprawdzone idee, że wystawiają na sprzedaż wartości niegdyś święte, jak prawda, godność, honor, miłość, uczciwość — na bazarze codziennego handlu sztuką?
Myślę, że szczególna optyka społeczna, jaka towarzyszy teatrowi studenckiemu, niestety bodaj nie zmieniona od czasów powstania tego teatru, utnie powyższe pytania i wątpliwości krótkim stwierdzeniem: jest kryzys, nie warto się tym dalej zajmować, młodzi twórcy zwyczajnie się schałturzyli, brak im wyobraźni, poczucia wartości. Jak przyjdą znów takie czasy, że pojawią się w teatrze nowe, wspaniałe talenty, mówiące przejmująco o wielkości i nędzy życia, wtedy warto będzie znów powrócić do sal teatralnych, na ulice i podwórka, warto będzie wziąć się z (kolejnymi) młodymi za ręce i wspólnie zadumać nad losem świata.
Edward Chudziński, jeden z najlepszych znawców teatru studenckiego w Polsce, krytyk, publicysta, współautor dwóch słynnych przedstawień Teatru STU — »Spadania« i »Sennika polskiego« — określił kiedyś funkcjonowanie teatru studenckiego w polityczno-społeczno-kulturowej refleksji jako „pogotowia teatralnego”. Trafność tego określenia jest bezbłędna: to, co nazwałem wyżej szczególną, często fałszywą optyką społeczną w ocenie zjawiska młodego teatru, każe patrzeć na spektakle tego ruchu jak na psychodramy rozładowujące chwilowe nastroje pewnej części społeczeństwa, nastroje wynikłe z zaistniałych przemian politycznych i kulturowych. Dopóki trwa powszechna narodowa dyskusja o lepszym modelu życia zbiorowego i jednostkowego, w którą to dyskusję teatr włączał się jeśli nie jako jeden z jej inicjatorów, to przynajmniej jeden z gorliwszych i bardziej namiętnych dyskutantów — wszystko w porządku. „Pogotowie teatralne” jest na miejscu, udziela pierwszej, drugiej i niekiedy trzeciej pomocy. Wszyscy się doskonale rozumiemy, nie ma podziałów na „my” i „wy”, starzy i młodzi, studenci i robotnicy, aktorzy i publiczność. Ale ten stan euforii nie trwa za długo. Ot, tyle, żeby życie się uspokoiło, przywołało do porządku nagle rozdokazywanych zwolenników bratania się z działalnością twórców nieprofesjonalnych. Jeszcze trochę, a już można z drugiej, „dorosłej” strony barykady ogłosić wszem i wobec, że młody teatr się skończył, zmarniał, już nie krzyczy, nie protestuje, nie nazywa rzeczy po imieniu. Oto i winowajca znaleziony. Po co mu było tak rozpalać ludzi, prowadzić ich we wspólnotę myśli i serc, po co było tyle obiecywać? Po co było krzyczeć tyle o prawdzie, wolności, miłości, nienawiści, skoro po kilkudziesięciu krokach, po paru latach zabrakło oddechu? To nieskromność zabiła studencki teatr. Nieskromność — cecha młodości. Teraz trzeba doróść, czyli zmądrzeć. Już nie wykrzykiwać prawd niesprawdzalnych, słów nieodpowiedzialnych, bez pokrycia.
Cynizm? Może. Zawiść? Pewnie też. Ale i da się wyczuć nutę autentycznego zawodu, rozgoryczenia płynącego z wewnętrznego przekonania. Tyle że nie zmienia to istoty rzeczy. Bo bardzo łatwo utożsamiać się z czymś, co akurat pasuje do chwili, do nastroju, co współbrzmi z głosem wewnętrznym. Ale gdy tylko ów prosty świat wzruszeń nieco się skomplikuje, gdy życie zaczyna dzielić niedawnych partnerów, nagle pojawia się zapomniana kurtyna między aktorami i widzami, rośnie bariera nieporozumień, żalów i pretensji.
Tak, to prawda, młody teatr drugiej połowy lat siedemdziesiątych nie ma już tej siły głosu, co dawniej. Osłabła wyraźnie jego moc integracyjna. Środki artystyczne zaczynają się niebezpiecznie powtarzać. W działalności wielu najmłodszych przybierają wręcz formę biernego naśladownictwa. Tak, to prawda, mało słychać studencką, otwartą scenę. Czy to tylko jej wina?
Bo oto zaraz pojawia się kwestia metodologiczna: skoro teatr ma być „zwierciadłem rzeczywistości”, skoro jego siła zawsze tkwiła w dialektycznym odbijaniu zjawisk świata, skoro wyrósł z niepokoju, konfliktu, zaś hasłem jego były raczej pytania, a nie stwierdzenia — jakiż może być teatr czasów (względnej) stabilizacji? Bezkonfliktowy (pozornie), uładzony, nudnawy, choć efektowny i w miarę sprawny. Ale byłoby to usprawiedliwienie aż nadto niepełne. Spróbujmy zatem rzecz ująć inaczej.
Naturalną kondycją ludzką jest stan walki; rozejmy to tylko antrakty na oddech, zaczerpnięcie świeżych sił do dalszego boju. („Pokój — szczęśliwość, ale bojowanie byt nasz podniebny” — Mikołaj Sęp-Szarzyński). Zbudowani wewnętrznie ze sprzeczności — dążymy jakby na przekór do jedności, do szczęścia; ale losem i przeznaczeniem prawdziwym jest ów niepokój, niepewność, wahanie, nieufność, przekraczanie granic, bieg i ucieczka. Między aprobatą i krytyką rozpięci, między dobrem i złem, entuzjazmem i niechęcią, czujemy się prawdziwie żywi. Naturalność dialektyki stoi na przeciwnym biegunie sztuczności stabilizacji. Kultura i sztuka najbliższe są prawdy (tego intuicyjnego poczucia wartości) wówczas, gdy obracają się w żywiole rzeczywistości wciąż twórczo przemiennej, nieustannie weryfikującej swoje wczorajsze osiągnięcia, chwilowe przewagi. Gdy ich nieufność do dzisiejszych zwycięstw pozwala na podjęcie walki o zwycięstwa jutrzejsze. Ale gdy rzeczywistość zaczyna czuć się ciepło w swojej stabilności, gdy próby dialogu z jej aktualnym samopoczuciem kończą się na pierwszych słowach, i coraz częściej partner zaczyna domagać się raczej pochwał niż rzeczowej rozmowy, wówczas przed rozmówcą staje dylemat: być w zgodzie z własnym sumieniem i próbować mimo wszystko głosić swoje sądy, czy ulegać presji partnera (teraz już projektanta dialogu) i — gwoli spokoju — potakiwać jego wymaganiom? Gdy otwarty dialog staje się trudny, sztuka traci największy atut: szansę bycia prawdziwym zwierciadłem nieprostego przecież życia. Jej naturalny stan twórczej nieufności przemienia się w sztuczny byt zgodliwego przekaźnika. Chcąc zachować autonomię — milknie albo oddaje się w służbę „prawd odwiecznych”, mitów i „artystycznych poszukiwań”. Z kurzu ulic i placów przechodzi do śródziemnomorskich parków strzeżonych przez kamiennych strażników dziejów, ucieka w kominki domów, w biurka i archiwa. Teatr, ta najżywsza ze sztuk, bo istniejąca tylko w czasie teraźniejszym, wypowiadająca się poprzez ciało aktora, jest szczególnie na takie fluktuacje rzeczywistości podatna. Mówi najgłośniej, kiedy czas sprzyja, i najdotkliwiej błądzi, kiedy odmawia się jej roli krytycznego sumienia świata.
Przyjrzyjmy się bliżej polu bitwy: ilu teatralnych nieboszczyków wypadało pożegnać marszem żałobnym, ilu rannych leży po lazaretach, kto wyniósł drewnianą nogę, ale zdrową głowę, a kto wręcz odwrotnie.
2.
Jest rok 1976. W roku ubiegłym szef Międzynarodowego Festiwalu Teatru Otwartego we Wrocławiu, Bogusław Litwiniec, półoficjalnie zamknął imprezę. W każdym razie w takim kształcie, w jakim istniała dotychczas, więcej się już nie powtórzy. Czyżby dotychczasowa formuła się przeżyła? Tak zdają się sądzić organizatorzy. Ale czy rzeczywiście teatr otwarty tak dalece się przemienił, że nie mieszczą go już dotychczasowe programy światowych festiwali?
Nie da się ukryć — na sporą ilość teatrów goszczących w październiku 1975 we Wrocławiu (około 30) tylko nieliczne sprawdziły się w formule prawdziwej „otwartości”. To znaczy w spontaniczności emocjonalnej. Mądrości intelektualnej. Sile wyrazu artystycznego. Nawiązywaniu do najbardziej palących konfliktów miejsca i czasu, w którym wyrosły i dojrzały. To była hiszpańska La Cuadra. Portugalska Comuna (znana z poprzedniego festiwalu). Islandzki Theater National. Polskie — STU, Teatr 77, Pleonazmus. Oglądającym je przypominały się niedawne, najlepsze lata: 1969, 1970, 1971... Ta sama temperatura, siła przebicia, ta sama szczerość i odwaga w wyrzucaniu z siebie gorzkich, ostrych słów, namiętnej pieśni. Ten sam ból, ten sam uśmiech. To samo porozumienie: w klęskach będących zwycięstwami, w rozpaczy będącej wyzwaniem. A przecież do Wrocławia nie przyjechało kilka światowych teatrów nieprofesjonalnych, które były odkryciem festiwalu w Nancy, o pół roku wcześniejszego: angielski Children of the Night, zachodnioniemiecki Rote Rübe; już tylko te dwa wystarczyłyby, żeby imprezę z ich udziałem uznać za udaną.
Więc jest teatr otwarty. Warto to sobie jeszcze raz powtórzyć. To prawda, niewielu już dziś broni z powodzeniem tych barykad. Ale trzeba wziąć pod uwagę i taki fakt, rzadko podnoszony przez krytykę z drewnianym uchem i kodeksem w ręku: że idee i formy tego teatru daleko już wyszły poza jego skromne opłotki. Teatr ten jak żaden inny bodaj od czasów Wielkiej Reformy z początku naszego wieku oddziałał na całą strukturę współczesnego pojęcia teatru, wyzwolił nowe jakości, zaproponował odkrycie na nowo kilku dawno pogrzebanych pod warstwami szminek, koturnów i pluszów wartości takich, jak bezpośredniość kontaktu z widzem, aktorska umiejętność grania „wprost”; przywrócił na nowo zapomniane poczucie więzi emocjonalnej, świętości wspólnego przeżycia. Odrzucił teatr jako snobistyczną rozrywkę dla salonów bądź forum do wygłaszania nudnych kazań o upadku obyczajów; to, że coraz mniej oglądamy spektakli wywodzących się z takich właśnie koncepcji, jest niewątpliwą zasługą młodego teatru powstałego na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. A recepcja i wpływy Grotowskiego? Living Theatre? Bread and Puppet? Dlaczego Peter Brook — obok monumentalnych realizacji szekspirowskich — coraz częściej ostatnio tworzy teatr „życia", inscenizując na przykład w Afryce teatralne psychodramy o podłożu polityczno-społecznym dla ludności wsi i osiedli? Czy byłby możliwy taki, a nie inny teatr ostatnich lat Konrada Swinarskiego? Nie mówię o prostych wpływach, raczej o atmosferze twórczych przemian w światowym teatrze, a Swinarski jak rzadko kto uczulony był na wszystko, co mogło poruszyć martwą skorupę zastanego teatru. Ten znakomity myśliciel i artysta — którego szczególną zaletą było to, że przy pomocy doskonale znanych i oczywistych środków scenicznych stworzył wielki teatr — mógł być przecież uczestnikiem ruchu teatru otwartego, gdyby nie to, że jego interesowała przede wszystkim praca z aktorami nad tekstem sztuki, a nie poszukiwanie formuł ideowych i artystycznych, stwarzanie prądów i nurtów.
Wygląda na to, że wygłaszam apologię wszechmocy nieprofesjonalnego teatru przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Otóż prostuję takie mniemania: przypominam tylko sprawy zupełnie oczywiste, próbuję przywrócić właściwe proporcje zjawisku zwanemu współczesnym teatrem. Teatrem znaczącym, potrzebnym, twórczym. I tu nie przeceniam roli nowatorów z połowy lat sześćdziesiątych: Schumanna, Chaikina, Mnouchkine, Becka, Maliny, Grotowskiego, Schechnera, Brooka. Bo z faktu, że przestał istnieć np. Open Theatre Chaikina, że Jerzy Grotowski przeszedł z działalności teatralnej w sferę budowania nowych jakości w kontaktach międzyludzkich, jeszcze bynajmniej nie wynika, że teatr otwarty przestał w ogóle istnieć. Jego pierwsza i główna zasada — teatr jako „sposób życia”, a nie „sposób bycia” — uległa tylko dalszej modyfikacji. Grotowski i Beckowie potraktowali tę zasadę dosłownie: zaprowadziła ich ona poza granice sceny, w materię samego życia (nie oceniam tu moralnych, społecznych i estetycznych konsekwencji takich decyzji; np. zdania na temat aktualnej działalności twórcy Teatru Laboratorium są mocno podzielone; interesuje mnie samo zjawisko w procesie rozwojowym). Bread and Puppet porzucił w ostatnich czasach drogę protestu politycznego (słynne spektakle tego nurtu: »Wołanie ludu o mięso« z 1969 r., »Ogień« z 1966 i z tegoż roku »Pożegnanie z matką«), by zająć się freskami historyczno-współczesnymi o silnym zabarwieniu filozoficznym, przy jednoczesnym formalnym nasileniu elementów ludyczno-cyrkowych (głośny spektakl »Nasze domowe zmartwychwstanie« z roku 1975). Drogę odchodzenia od bezpośrednich komunikatów polityczno-społecznych przechodzi nasz rodzimy STU (»Exodus«, »Pacjenci«). I — odwrotnie — wrocławski Kalambur, który od czasów »W rytmie słońca« nie dał żadnej znaczącej premiery (choć było ich kilka, w nowym zresztą składzie zespołu), w roku 1976 zaproponował formułę właśnie mocno zaangażowaną w bardzo konkretne sprawy naszego życia społeczno-obyczajowego (przedstawienie pt. »Rozruch«, po części kabaretowe, oparte na półimprowizowanych tekstach z mniemanej narady produkcyjnej w dużym zakładzie przemysłowym).
Więc jest teatr otwarty na świecie. Inny, cichszy, bardziej refleksyjny, filozofujący. Niewiele dziś w nim odkryć, rewelacji, niestety. Ale żyje. W sobie, także w innych formułach teatralnych. Zapożyczany, jawnie adoptowany, niekiedy wypaczany, trywializowany — ale jest. Gorzka to satysfakcja, jeśli mowa o nadużyciach jego idei, spłaszczeniu i skonwencjonalizowaniu formy. Uznajmy to za nieuniknioną konsekwencję wejścia na rynki i giełdy. Bo od kilku lat odbywa się zbiorowy handel tym żywym towarem. Już sprzedano go na Broadwayu, w Hollywood, już przemienia się w Cepelię — i to na różne kolory: od białego przez żółty do czarnego. Już jest dobrym biznesem. Wystarczy tylko opanować podstawowe chwyty, sposoby. Już łatwo nim grać na emocjach, zwłaszcza jeśli aktorzy chlapią czerwoną farbą i zrzucają co chwila odzież.
3.
A co u nas? Kilkakrotne powoływanie się na sytuację polskiego młodego teatru na bardzo ogólnie zarysowanym tle sytuacji otwartego teatru światowego jest niewątpliwie niewystarczające. Spójrzmy więc nieco uważniej na rodzime podwórko. Różni się ono przecież pod wieloma względami od innych, nawet zaprzyjaźnionych, modelowo zbliżonych.
Przede wszystkim różna jest baza materialna i — by tak rzec — egzystencjalna. W odróżnieniu od wielu teatrów światowych (USA, Francja, Anglia, Portugalia, Japonia, Brazylia, RFN, Argentyna itp.), których członkowie zazwyczaj wywodzą się bądź z utalentowanych amatorów niezależnych, bądź z byłych profesjonałów, rzadziej ze studentów — polski teatr tego typu wywodził się zawsze z ruchu studenckiego (wyjątek — Laboratorium Grotowskiego, teatr wykraczający jednak poza etykietki zarówno tradycyjnego zawodowstwa, jak i umownej otwartości, będącej wspólnym mianownikiem dla opisywanych zespołów). Większość światowych teatrów zachodnich utrzymuje się z własnych dochodów; w przypadkach skrajnych z dochodów tych utrzymują się nie tylko teatry jako instytucje, ale i aktorzy wraz z rodzinami (typ teatrów-komun). Przykłady symptomatyczne: spora ilość zespołów spod znaku nowojorskiej macierzystej firmy La Mamma; z kolei głośny japoński Tenjo Sajiki egzystuje częściowo dzięki osobistym dochodom (książki, filmy) szefa zespołu Shui Terajamy, częściowo dzięki prywatnym dotacjom rodzin niektórych aktorów. Polski teatr studencki utrzymywany był i jest z funduszy niegdysiejszego ZSP, obecnie SZSP; jedynie niektóre zespoły pozostają częściowo na rozrachunku innych firm, częściowo na własnym (np. w wypadku STU — Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe Kalambura — Wydział Kultury m. Wrocławia oraz okazjonalne datki różnych instytucji).
Inaczej też przedstawiają się w związku z tym problemy natury egzystencjalnej oraz ideowo-obyczajowo-artystycznej. Na przykład sprawa tak zwanego teatru-rodziny, teatru-wspólnoty. Wiele zachodnich zespołów utworzyło znane i szeroko komentowane zarówno przez socjologów, jak świętoszków wspomniane wyżej komuny twórcze (Bread and Puppet, Camera Obscura, Living Theatre), przy czym stan „rodzinny” był tam uzasadniony niejako z natury rzeczy; współbrzmiąc z programem wspólnoty twórczej w zakresie działalności teatralnej stwarzał — przynajmniej w pierwszych latach istnienia — ideowo-życiowy model wewnętrznie spójny, zgodny tak z teorią, jak z finansową praktyką.
W naszych warunkach program ten mógł być co najwyżej przejęty bardzo cząstkowo, i to raczej na płaszczyźnie artystycznej niż egzystencjalnej. Najdalej idącą próbą takiej wspólnoty wykazał się Jerzy Grotowski ze swoim zespołem; jedynym teatrem studenckim, który dosyć jawnie głosił koncepcję grupy-rodziny, był krakowski STU. (Czym innym jest problem tzw. kreacji zbiorowej, dotyczy on procesu tworzenia, a nie procesu współegzystencji). W podobnym kierunku programowym zmierzają od kilku lat zespoły Teatru 77 i 8 Dnia; prawdopodobnie zjawisko to można by rozciągnąć na parę jeszcze innych najmłodszych teatrów. Mam jednak wrażenie, że w istocie rzeczy chodzi tu o co innego: o proces wzajemnego porozumienia wewnętrznego, doskonałego rozpoznania predyspozycji psychicznych partnerów, maksymalną umiejętność „wyczuwania” cudzych reakcji, co w pracy nad spektaklem jest szczególnie nieodzowne wobec wielu braków czysto aktorskiego wykształcenia. Model „rodziny” raczej nie zdał egzaminu, co widać choćby po wspomnianym już STU, gdzie okres pewnej myślowo-emocjonalnej wspólnoty trwał nie więcej niż dwa, trzy lata (począwszy od pracy nad »Spadaniem« do realizacji »Sennika polskiego« i pierwszego okresu jego eksploatacji). Paradoks niespójności programu teoretyczno-artystyczno-ideowego z konkretem życiowym objawił się bodaj najostrzej przy realizacji »Exodusu«; spektakl ten ze wszystkich dotychczasowych w tym teatrze najsilniej manifestował duchową jedność i porozumienie między wszystkimi „ludźmi dobrej woli”, a jednocześnie był realizowalny przez zespół będący wówczas w stadium dużej reorganizacji, by nie powiedzieć ostrzej — wewnętrznego rozpadu. (O dziwo, nie przeszkodziło to szczególnie kształtowi i recepcji samego spektaklu). Podobnie rzecz wyglądała na przykład z łódzkim Teatrem 77, propagującym również model wspólnoty twórczej i personalnej, co nie zapobiegło faktowi, że w roku 1976 dokonał się ostateczny, formalny podział grupy na dwie w pewnym sensie konkurencyjne ekipy (odłam „heretycki" nazwał się Teatr 77 Univarius i dał o sobie po raz pierwszy znać na XII Łódzkich Spotkaniach Teatralnych w maju 1976). Poznański Teatr 8 Dnia między »Jednym tchem« (1971) a »Czy musimy poprzestać na tym, co nazwaliśmy tu rajem na ziemi?« (1975) zdążył kilkakrotnie przekonstruować zespół; przemiany takie w stopniu ostrzejszym zaistniały w wypadku wrocławskiego Kalambura, który — rozwiązawszy się (w starym składzie) po wyeksploatowaniu »W rytmie słońca« — firmuje odtąd jako Akademicki Ośrodek Teatralny kilka młodych, samodzielnych grup.
Procesy powyższe należy jednak uważać za naturalne, przynajmniej z życiowego punktu widzenia, zaś za jedyne autentyczne nadużycie trzeba przyjąć teoretyczny program przekraczający niejednokrotnie granice dopuszczalnego błędu w sztuce praktycznego stosowania. Niemniej z punktu widzenia samej sztuki, czyli powstałych wedle tej zasady spektakli, program ów należy uznać za zasadny i sprawdzony; takie optymalne w tej kategorii realizacje, jak »Jednym tchem«, »Koło czy tryptyk« i »Exodus«, niewątpliwie trzeba zaliczyć do czołowych osiągnięć teatru emocjonalnej i intelektualnej wspólnoty.
Charakterystyczne, że w jakimś sensie przejąwszy za nowym teatrem drugiej połowy lat sześćdziesiątych na świecie model wspólnoty życiowej, ideowej i artystycznej, studencki teatr polski zapożyczył się u kolegów także w dziedzinie samej formy scenicznej, konwencji realizacyjnej. »Spadanie«, pomimo całego nowatorstwa myślowego i — na gruncie rodzimym — konstrukcyjnej odkrywczości widowiska, nie było na tle osiągnięć światowego teatru czymś szokującym. Wielka i zasłużona kariera tego spektaklu na obu półkulach spowodowana była w dużej mierze doskonałością użytych środków teatralnych, zaś w warstwie intelektualnej — odkryciem, że także i w tej części świata pojawili się młodzi ludzie, którzy jawnie i otwarcie mówią o politycznych, społecznych i innych problemach swego kraju. Podobnie z wieloma spektaklami naszych czołowych zespołów, których siła polegała bardziej na jakości twórczej wypowiedzi niż rewelacjach estetyczno-formalnych.
Podkreślmy słowo: jakości. Polski teatr studencki tamtych lat charakteryzował się bowiem na tle wielkiej ilości zespołów europejskich, amerykańskich, azjatyckich i afrykańskich szczególną dbałością o stronę wykonawczą, realizacyjną swoich przedstawień. Bodaj nigdy nie obowiązywała u nas tak popularna w świecie zachodniego teatru cecha, jak spontaniczna twórczość na scenie, improwizacja, otwartość i niejaka dowolność używanych środków artystycznych. Mieliśmy zawsze lepiej ugruntowaną tradycję rzemiosła niż wyczucia sytuacyjnego; konwencje przytłaczały twórczą wolność; polski teatr zawodowy, na którym wszyscy się wychowaliśmy, jak ognia bał się (i boi do dziś) nadmiernej szczerości, zawsze kojarzącej się ze „złym smakiem” bądź ekshibicjonizmem. Po części teatr studencki odziedziczył te zaszłości i choć nie ma mowy o wzajemnych uzależnieniach, prędzej o przeciwieństwach, przecież obyczajowe i kulturowe poczucie granic scenicznej szczerości kazało młodym reżyserom i aktorom zwracać baczniejszą uwagę na kwestie właśnie samej formy. Bodaj i dlatego nigdy w pełnym kształcie nie mogła się u nas zaaklimatyzować wspomniana wspólnota typu rodzinnego, prędzej czy później popadając w schematy i konwencje rodem z dziejów sformalizowanych grup artystycznych. (Celowo nie przywołuję ingerencji tzw. czynników zewnętrznych, powodujących bardziej artystowskie kształty spektakli — bo to inny temat i na inne czasy).
Sądzę, że na tle powyższego było zjawiskiem całkiem naturalnym równoczesne pojawienie się dwóch tak ważnych dla ruchu studenckiego początku lat siedemdziesiątych przedstawień, mianowicie »Spadania« i »W rytmie słońca«. Pierwsze prezentowało nową jakość sceniczną, wyraźnie zorientowaną na światowe koncepcje teatru otwartego: luźną budowę scen, kontrapunktowe ustawianie postaci, nastrojów i wszystkich pozostałych składników teatralnych, stosunkowo duży margines indywidualnego ruchu aktorów. Wyraźnie przekroczono konwencję widowiska do oglądania w kierunku współuczestniczenia. Podkreślona pokoleniowość »Spadania« stwarzała dodatkowe więzi łączące młodych aktorów z ich rówieśnikami na widowni. Jawna manifestacyjność postawy prowokowała do jasnych opowiedzeń, spontanicznych deklaracji. Ale tuż obok »Spadania« — »W rytmie słońca«. Jakże inna poetyka, inna tradycja teatralna, inne środki, inna budowa sceny, innego typu kontakt aktorów z widzami. Teatralna technika, praca nad szczegółami i jednocześnie nad całością, niezwykle precyzyjną, „ciasną”, nie zostawiała prawie luzu na jakiekolwiek osobiste poczynania aktorów. Takie postępowanie wynikło po części z charakteru materiału literackiego, po części z przyjętej koncepcji teatru poezji (wiele na ten temat pisał sam Litwiniec), po części wreszcie z zawodowej tradycji teatralnej, zwłaszcza tradycji wielkiej inscenizacji, dochodzącej do apogeum pod koniec lat sześćdziesiątych.
Te dwa nurty — spontaniczności (kontrolowanej) i zaprogramowanej precyzji (acz nie pozbawionej elementów twórczej wolności, zwłaszcza w scenach typu ludycznego) — będą się wzajemnie przeplatały i uzupełniały w krótkiej historii, teraźniejszości i chyba również przyszłości polskiego teatru studenckiego. Mało tego: nurty te spotkać można także w obrębie działalności jednego teatru. Spójrzmy: za »Spadaniem« pójdzie »Jednym tchem«, »Koło czy tryptyk«, »Retrospektywa«. Za »W rytmie słońca« — »Sennik polski« oraz wszystkie spektakle Pleonazmusa. Oba człony powyższej alternatywy zastaną wykorzystane w takich spektaklach, jak »Wizja lokalna«, »Czy musimy poprzestać...« (Teatr 8 Dnia), »Pasja« i »Pasja II« (Teatr 77), »Exodus« (STU). Nie chodzi tu oczywiście o proste wpływy; na przykład »Retrospektywa« teatralnie tyleż ma wspólnego ze »Spadaniem«, co taki choćby Pleonazmus z Urszulą Kozioł wystawioną przez Litwińca; idzie o strefy ogólnych jakości artystycznych i wynikających stąd nastawień poszczególnych zespołów realizacyjnych.
4.
Więc teatr wtórny? W stosunku do światowego, w stosunku do tradycji teatralnej własnego kraju? Bezzasadność tego pytania wydaje się dosyć oczywista. Usprawiedliwia je z kolei te kilka konstatacji i obserwacji, które wyżej zostały przedstawione. Ale w końcu nie bez przyczyny polski młody teatr pierwszej połowy lat siedemdziesiątych zrobił taką karierę w teatralnym świecie (mniejszą, niestety, w rodzimej kulturze, zgodnie pewnie z przysłowiem o prorokach we własnym kraju), by mówić zbyt wiele o zależnościach, wtórnościach i pseudooryginalności. Poświęćmy zatem parę słów temu, co niewątpliwie nowego wniosła nasza scena studencka do ogólnej puli kultury własnej i obcej.
W sferze myśli, idei: odsłoniła wiele prawdy o półzmistyfikowanym życiu intelektualnym i emocjonalnym pokolenia urodzonego już w Polsce Ludowej, bez obciążeń wojennych i przedwojennych, za to z garbem problemów narosłych w ciągu lat dojrzewania. Poszukała tego, co wspólne, i tego, co różne w myśleniu i działaniu rówieśników z wielu części świata. To, co nazwano światową kontestacją, w wydaniu młodych polskich reżyserów i aktorów objawiło się jako spontaniczna, poważna i odważna próba podjęcia dialogu z ludźmi w imię ustanowienia takich wartości życia społecznego i jednostkowego, jak demokracja, przestrzeganie prawideł zachowań zbiorowych, zachowanie godności człowieka narażanej codziennie na łatwe marnotrawstwo w cynizmie, oszustwie i niewierze, prawda wygłaszanych słów i realizacji zapowiedzianych czynów. Przesłania ideowe młodego teatru okazały się tu doskonale zbieżne z takimiż przesłaniami deklarowanymi przez młodą literaturę, zwłaszcza poezję, także przez publicystykę i krytykę, w niemałym stopniu również przez sztuki plastyczne i muzykę.
W sferze formy: oprócz wspomnianej tu już wielokrotnie doskonałości metod powszechnie stosowanych w nowym teatrze począwszy od połowy lat sześćdziesiątych, niewątpliwymi odkryciami polskiego teatru wydają się dwa przynajmniej: w zakresie środków inscenizacyjnych literatury pięknej, zwłaszcza poezji, osiągnięcia Kalambura (»W rytmie słońca«) i Teatru 8 Dnia (»Jednym tchem«); z kolei w zakresie metody prowadzenia tekstu i aktora rewelacją był z pewnością krakowski Pleonazmus. Biorąc pod uwagę bogactwo środków teatralnych wykorzystanych przez wiele najlepszych zespołów światowej nowej sceny, bilans ten należy uznać za korzystny; na przykład teatr poezji w ogóle zdaje się być polską specjalnością (pamiętajmy także o jego szczególnym przypadku — »Exodusie« według poematu obrzędowego Leszka A. Moczulskiego), zaś Pleonazmus był zjawiskiem tak osobnym, że wytrzymałby próby porównań z najciekawszymi i najoryginalniejszymi osiągnięciami współczesnego teatru.
5.
Gdy piszę te słowa, przekracza połowę rok 1977, dwie końcowe liczby tej daty wróżą powszechne szczęście, z którym widać jeszcze nie jest najlepiej, skoro tu i ówdzie słychać głosy o letnich powodziach, trudnościach polityków w dogadaniu się na parę ważnych światowych tematów, skoro eksplodują w różnych częściach Ziemi różne wojny, jakby nie dość ich już zniosła nasza zmęczona planeta.
A w teatrze? Trwają nadal festiwale, pojawiają się nowe zespoły, nowe premiery, nowe twarze. Odciskają mniej lub bardziej trwałe ślady w życiu własnym, życiu cudzym. Efemerydy jak zwykle błyszczą i znikają (tak błysnęły i znikły krakowskie Interno, opolski Styl, jeszcze parę pomniejszych odkryć chwili), jak zwykle — na szczęście jak zwykle! — robią swoje przedstawienia Lech Raczak, Krzysztof Jasiński, Zdzisław Hejduk. Początek 1977 — to premiera znakomitej »Przeceny dla wszystkich« w Teatrze 8 Dnia. W tym samym czasie rodzi się kontrowersyjna »Budowa« w łódzkim Teatrze 77. Pół roku wcześniej — »Pacjenci« w STU. Tamże, latem 1977, premiera »Szalonej lokomotywy« na motywach Witkacego.
Umacniają się w czołówce (ta nieszczęsna sportowa nomenklatura!) warszawska Akademia Ruchu i Warszawska Grupa Teatralna. Pierwsza, pod przewodnictwem Wojciecha Krukowskiego, coraz bardziej odchodzi od „zamkniętych” widowisk scenicznych (»Autobus«, »Głód«) w kierunku poszukiwań parateatralnych, otwartych na bezpośrednią styczność z życiem, z ludźmi (akcje miejskie: »Lekcje«, »Happy day«, »Wieża«, »Europa«). Warszawska Grupa Teatralna ze swoim reżyserem Bohdanem Cybulskim zrealizowała wiosną 1977 doskonały spektakl pod zagadkowym i wymownym tytułem »Tężnia«.
Całkiem osobną sprawą jest Scena Plastyczna KUL z Lublina pod kierunkiem Leszka Mądzika. Jedyna od lat w Polsce z prawdziwego zdarzenia scena tego typu (godna następczyni Galerii czy Studia Miniatur) proponuje spektakle mądre, piękne i wyrafinowane, od codzienności do eschatologii rozciągając siatkę myśli; »Wieczerza«, »Włókna«, »Ikar«, »Zielnik« to etapy drogi niebanalnej i fascynującej.
Rozwija się poznańska Maja. Po wtórnawej jeszcze »Pani Malinowskiej« (1974) i czystej już »Arenie« (1975) dała rok później premierę »Peronu«, która z pewnością będzie się liczyła w obrachunkach sezonu studenckiego połowy lat siedemdziesiątych. Pojawiło się — znów — sporo kabaretów. Krakowski Protekst, wrocławskie Grzelak Marian i Baba, bydgoska Klika, kielecki Pod Postacią, gliwicki Ssak; krzepnie, wbrew nazwie, paroletnia już Grupa Chwilowa. Kabarety mają żywot albo bardzo długi (Piwnica Pod Baranami), albo bardzo krótki; kto wie, co będzie za pół roku, za rok z wymienioną wyżej listą zespołów. Odnotujmy stan na rok 1977, może obie siódemki będą szczęśliwe dla większości z nich.
To żywi — na dziś przynajmniej. Bo w tym teatrze również, jak zwykle, nic nie wiadomo (z wyjątkiem paru rzeczy). Grupa, zdawałoby się, mocna i sprawna, z miesiąca na miesiąc przestaje istnieć. Czasem proces rozkładu trwa dłużej, jest bolesny i męczący, o czym najlepiej wiedzą sami zainteresowani. Czasem ekipa rozpada się z powodów nie czysto życiowych (Salon Niezależnych — cóż za dotkliwa strata!), czasem rozejście się zaprojektowane bywa przez samą grupę, gdy zadanie zostaje uznane — na tym przynajmniej etapie — za wypełnione (Pleonazmus).
A na zewnątrz? Tak zwane środki masowego przekazu z tęskną zadumą oznajmiają, zazwyczaj po każdym większym festiwalu, upadek studenckiej sceny, wykazując się pod tym względem podziwu godnym preparowaniem rzeczywistych faktów pod założone tezy. Ci, którzy wiedzą lepiej, zaprogramowali młodemu teatrowi łagodną i pogodną śmierć; pokazują zdezorientowanej publiczności prasowej i telewizyjnej, jak charczy i rzęzi to dziecko o zbyt dużej głowie, silnym kiedyś głosie. Ale — jeśli jest to śmierć — szukajmy w sobie codziennych, łagodnych morderców prywatnej i publicznej prawdy, zabijanej szansy, szukajmy w sobie własnych codziennych, pogodnych morderców, za łatwo godzących się na tę śmierć, która nas samych wskazuje palcem.
Ale jeśli to jest nadal życie, tylko inne, życie pulsujące odmiennym rytmem, bardziej nierównym, raz zanikającym, raz przyspieszonym, ale przecież mimo wszystko życie — to czy nasza wygoda pozwoli nam jeszcze kiedyś uwierzyć w jego istnienie?
[ © 2008 INSTYTUT TEATRALNY IM. ZBIGNIEWA RASZEWSKIEGO [ projekt strony: mg85 i tokyo |